Bieg po emocje większe, niż zakładaliśmy
Szymon Makuch, który w ubiegłym roku przebiegł samotnie Islandię (600 km), w tym roku postanowił przebiec Polskę z Helu do Krakowa. Wtedy biegowi towarzyszyła zbiórka pieniędzy na leczenie Kacpra Turaczyka, w tym roku – zbiórka pieniędzy na rehabilitację Łukasza Daty.
Bieg był od początku pomyślany jako ultra: 780-kilometrowy dystans do pokonania w 11 dni, czyli średnio 70 km dziennie, codziennie. Trudne do wyobrażenia, a jednak Szymon podjął się tego zadania.
Pogoda dopisywała i kilometry mijały szybko. Przez dwa pierwsze dni. Trzeciego dnia mięśnie odmówiły Szymonowi posłuszeństwa, musiał skrócić dystans do 60 kilometrów i jakoś się ratować. W Grudziądzu udzielił mu pomocy dobry specjalista, Jacek Błach. Nazajutrz było lepiej, Szymon pokonał planowe 70 km i dotarł w ten sposób do Torunia. Wielu ludzi, którzy obserwowali jego ekstremalny bieg, odetchnęło z ulgą. Nazajutrz, mimo bólu, przebiegł założone 70 km z Torunia do Włocławka. W szóstym dniu Szymon dobiegł, zgodnie z planem do Łowicza, ale było ciężko, coraz ciężej. Aż nadszedł dzień siódmy, kiedy nie był już w stanie biec. Po 460 kilometrach podjął trudną decyzję o przerwaniu biegu. Jednak w tym miejscu ta historia się nie kończy, w pewien sposób wręcz zaczyna się na nowo.
Bo oto support Szymona: Ola Makuch, Oksana Shmygol i Kuba Guzik postanowili zamienić się z nim rolami: oni będą biec na zmianę wyznaczoną na dany dzień ilość kilometrów, a Szymon będzie ich trenerem, masażystą i kierowcą. To założenie było jednak bardzo, ale to bardzo optymistyczne, zważywszy na fakt, że Ola, Oksana i Kuba nie są zawodowymi biegaczami. Biec przez cztery dni po kilkadziesiąt kilometrów dziennie, w upale, bez bardzo solidnego przygotowania, wydaje się rzeczą niemożliwą. A jednak oni to zrobili. Chapeaux!
Każdy, kto choć trochę powąchał sportów wysiłkowych, wie, co to jest limit i co to jest przekroczenie własnego limitu. Ola, Oksana i Kuba właśnie tego dokonali. Dziś po południu dotarli na metę w Krakowie bardzo zmęczeni. Kto zmagał się kiedyś w taki sposób z własnym ciałem i dał radę, może sobie wyobrazić, jaka była ich satysfakcja.
Bieg, który i tak miał być wielkim wyczynem, stał się w ten sposób wyczynem jeszcze większym. Dramatyczna sytuacja na trasie, po pokonaniu – bagatela! – 460 km, byłaby usprawiedliwiła zakończenie imprezy. Zrozumielibyśmy to. A zarazem wiemy, że taki finał jest jeszcze bardziej spektakularny.
Katarzyna Sajboth-Data, żona Łukasza. która czekała na całą ekipę na mecie w Krakowie, powiedziała, że właśnie ten niezwykły dramatyzm biegu jeszcze bardziej dodaje mu wartości. Kasia dziękuje w imieniu Łukasza. I my, nasze Stowarzyszenie, także mówimy: dziękujemy!
Na zrzutce dla Łukasza jest dziś ponad 20 tys. złotych. Kto może, niech coś dorzuci.